-Bethany? – usłyszałam zaniepokojony głos Justina
dobiegający z mojej lewej strony. Oderwałam szybko wzrok od mężczyzny
siedzącego naprzeciwko i spojrzałam na chłopaka. Starałam się przybrać spokojny
wyraz twarzy, jednak czułam, że nie wychodzi mi to zbyt dobrze. Nerwowo
skubałam skórkę u jednego z palców, a kiedy otworzyłam usta, żeby coś
powiedzieć, nie potrafiłam wydobyć z siebie żadnego słowa. – Idziemy na górę? –
ponownie odezwał się Justin. Złapał mnie lekko za łokieć i pociągną za sobą w
stronę schodów. Bez sprzeciwu udałam się za chłopakiem, a kiedy już znaleźliśmy
się w jego pokoju poczułam, jak nogi się pode mną uginają. Usiadłam szybko na
łóżku i zamknęłam na chwile oczy, aby po chwili ponownie je otworzyć starając
się powrócić do rzeczywistości.
-Wszystko jest w porządku – udało mi się w końcu wykrztusić
z gardła po tym, jak zobaczyłam, że Justin intensywnie mi się przygląda ze
zdziwieniem malującym mu się na twarzy.
Rozejrzałam się dookoła, byłam w tym pomieszczeniu po raz
pierwszy. Na ścianach wisiało kilka plakatów i zdjęć, oraz różnorakich dyplomów
i medali zapewne związanych z boksem.
-Całkiem tutaj ładnie – stwierdziłam.
-Zwyczajnie – Justin wzruszył ramionami i uśmiechnął się
znikomo. – Tam na dole – zaczął po chwili ciszy – co się stało? Nie mów mi, że
wszystko jest okej. Coś musiało się stać. – Chłopak zmarszczył lekko brwi, a mi
ponownie zrobiło się słabo.
Wiedziałam, że nie mogę tego ciągnąć w nieskończoność, ale
wiedziałam też, że to nie jest dobry moment. Nie mogłam mu powiedzieć
wszystkiego. Ta rozmowa nie przebiegłaby spokojnie i zdawałam sobie z tego
sprawę. Nie chciałam jednak dalej Justina okłamywać mówiąc, że moje życie jest
całkowicie spokojne i zwyczajne.
-Znam Johna – wydusiłam z siebie. – Był jednym z lekarzy
leczących moją siostrę.
Justin usiadł obok mnie na tyle blisko, że nasze ramiona się
stykały. Czułam się nieswojo, byłam przygnębiona i chciało mi się płakać. Ale
mówiłam. Opowiadałam mu o Cindy, o tym, jak walczyła o życie przez wiele lat, o
tym, dlaczego tak naprawdę przyszłam na świat. Skończyłam na tym, że Brian
wyrzekł się do mnie praw rodzicielskich i dlatego mieszkam teraz z Kathryn. Nie
wspomniałam nic o tragicznym w skutkach pobycie w domu dziecka i o tym, że od
kilku lat leczę się w Southwood – mimo wszystko – poczułam się znacznie lepiej.
Po między nami zapadła długa, ciągnąca się niemal w
nieskończoność cisza. Nie było w tym jednak nic niezręcznego. Wzrok wlepiłam w
ścianę, wiedziałam jednak, że chłopak mi się przygląda.
-Przykro mi – poczułam oddech Justina na prawym policzku i
przeszły mnie przyjemne dreszcze. Zaśmiałam się cicho.
-Przecież to nie twoja wina – wzruszyłam ramionami. Czułam,
jak nieznane uczucie niemalże pożera mnie od środka. Nie wiedziałam, czy było
to pewnego rodzaju wewnętrzne wyzwolenie, czy strach przed tym, że powiedziałam
za dużo. Nie chciałam więcej wzbudzać w nikim litości, dobrze pamiętałam, że to
właśnie chęć zwrócenia na siebie uwagi sprowadziła mnie na całkowite dno. Było
to jednak nieuniknione. Ludzie dowiadując się o mojej, nie dość kolorowej
przeszłości, jeszcze z przed czasów domu dziecka kierowali w moją stronę wyrazy
współczucia. Nie widzieli w tym mojej winy, było im przykro, że musiałam przez
to wszystko przechodzić. Uśmiechałam się wtedy tylko i mówiłam, że wszystko już
jest dobrze, że dawno o tym zapomniałam. I była to poniekąd prawda. Nie żyłam
już śmiercią Cindy i samobójstwem matki, obwiniałam się raczej o to, że wtedy
nie potrafiłam sobie z tym poradzić. Gdyby nie moja słaba psychika, być może po
prostu żyłabym dalej jako normalna nastolatka, bez żadnych większych problemów.
Gdybym była wstanie myśleć wtedy na tyle pozytywnie, na ile bym mogła – byłabym
kimś innym. Nie byłabym Bethany z Psychiatryka, nie musiałabym zakrywać swoich
ran, ani zażywać tabletek antydepresyjnych. Chodziłabym do normalnej szkoły, z
normalnymi ludźmi.
-Jesteś na nią za to zła? – zapytał Justin. – No wiesz…
-Już nie – odezwałam się szybko. – Ale kiedyś byłam wściekła
– przyznałam po chwili. – Ludzie, którzy popełniają samobójstwo muszą mieć
swoje powody, co nie? – nerwowo przygryzłam wewnętrzną część swojego prawego
policzka sama siebie uciszając.
-Muszą – potwierdził brunet.
-Chyba powinnam się już zbierać – powiedziałam podnosząc się
do pozycji stojącej.
-Odwiozę cię – zaproponował Justin energicznym tonem i
uśmiechnął się szeroko. – Dla twojej wiadomości, to nie jest pytanie.
-Zwiążesz mnie i wepchniesz do auta? – zażartowałam unosząc
lewą brew do góry.
Do dzisiaj trudno jest mi uwierzyć, że stało się to właśnie
w tamtym momencie, do tego - tak po prostu. Szybko, nagle, bez zbędnego
przedłużania i długiego wpatrywania się sobie w oczy. Tak, jak według mnie, być
powinno. Nie wiedziałam, kiedy ostatni raz czułam się tak beztrosko, jakby
wszystko dookoła mnie się po prostu zatrzymało, stanęło w miejscu.
Na początku stałam jak sparaliżowana, po chwili jednak
nieśmiało przybliżyłam swoje ciało jeszcze bliżej Justina kładąc swoje dłonie
klatce bruneta. Poczułam, jak chłopak lekko się uśmiecha, a kiedy nasze usta
oderwały się od siebie, kąciki jego warg dalej skierowane były ku górze.
-To było bardzo niezręczne, czy tylko trochę niezręczne? –
powiedział cicho Justin, a ja w odpowiedzi wzruszyłam lekko ramionami.
-Naprawdę, muszę już wracać do domu – mruknęłam pod nosem i
wyszłam z pokoju chłopaka. Pomimo faktu, że dosłownie minutę wcześniej mój
umysł przepełniony było euforią, chwilę później miałam ochotę rzucić się pod
auto. Justin szedł za mną wciąż nalegając, żeby odwieźć mnie do domu. Ja nie
odezwałam się jednak ani razu, nie dałam mu również jakiegokolwiek innego
znaku, czy przyjmuję lub odrzucam jego propozycję. Bez słowa minęłam salon w
którym wciąż urzędowali znajomi matki chłopaka, a następnie otworzyłam frontowe
drzwi i wymaszerowałam na zewnątrz.
Był listopad, wszystko dookoła na pozór wydawało się być
niczym z bajki. Mimo, że było już ciemno z łatwością można było dostrzec intensywność
kolorów liści drzew, a latarnie rzucały lekko przygasłe światło na drogę po
której szłam. Co kilka kroków słyszałam plusk wody wydobywający się spod moich
butów. Stare, szmaciane buty były już całe przemoknięte. Nie zważając na konsekwencje
ściągnęłam trampki wraz ze skarpetkami z nóg i rzuciłam nimi w stronę rowu.
Asfalt był niezwykle zimny, jednak z każdym krokiem chłód coraz mniej mi przeszkadzał.
Do domu Kathryn pozostało mi jeszcze około piętnastu minut drogi, jednak nie
zamierzałam wracać w takim stanie. Nie miałam innego miejsca do którego
mogłabym pójść. Kate mieszkała w zupełnie innym mieście, a reszta moich potencjalnych
znajomych przebywała w budynku Southwood, od którego dzieliło mnie wiele kilometrów.
-Czemu ty musisz wszystko zawsze spiepszyć? – warknęłam sama
do siebie. Mimo, że nie było już ze mną Głosu, dalej traciłam samokontrolę. W
mojej głowie wciąż panował mętlik, którego nie potrafiłam uporządkować. Tego
dnia klęłam na siebie jeszcze wiele razy, używając różnorakich epitetów. Nie
umiałam tego wyjaśnić, ale sprawiało mi to dziwną satysfakcję.
-Kretynka, jesteś kretynką – powtarzałam w kółko, aż w końcu
zaniosłam się płaczem. Przyśpieszyłam kroku, który powoli zaczął przeradzać się
w trucht, aż w końcu biegłam przed siebie tak szybko, jak tylko mogłam. Czułam,
że zaczynają boleć mnie stopy, ale nie byłam w stanie się zatrzymać.
-Gdybyś była normalną dziewczyną… – wysyczałam przez
zaciśnięte zęby – czemu nie jesteś normalną dziewczyną?! – wrzasnęłam i
zatrzymałam się na środku drogi starając się uspokoić oddech. Dopiero po chwili
zorientowałam się, że stoję pod domem Leslie. Miałam wielką ochotę zapukać do
jej drzwi, wejść do środka i wytłumaczyć to, kim tam naprawdę jestem. Zdawałam
sobie sprawę, że jest jednak osoba, która dużo bardziej zasługiwała na
wyjaśnienia.
Bałam się. Po prostu się bałam. Nie wiedziałam, jak
zareaguje. Nie żałowałam tego, że się wtedy pocałowaliśmy. Żałowałam, że
patrzył wtedy na osobę, której tak naprawdę nie znał. Fakt, że usłyszał już
wtedy historię mojej rodziny, nie zmieniał niczego. Okłamywałam go przez kilka
miesięcy naszej znajomości. Czemu? Bo chciałam, żeby ludzie traktowali mnie
normalnie. Nie chciałam, żeby mnie wyśmiewali, żeby przypinali mi łatki z
napisami „wariatka”, „niezrównoważona psychicznie”. Nie chciałam też wzbudzać
współczucia. Chciałam po prostu być zaakceptowana. Jako Normalna Dziewczyna
Bethany, nie jako Bethany Po Przejściach.
Przeszłam jeszcze kilka metrów, aby mieć pewność, że nikt z
mieszkańców mnie nie zauważy i usiadłam na krawężniku. Wyciągnęłam z kieszeni
paczkę papierosów - własnoręcznie skręconych przez Kate, które podarowała mi
bez okazji kilka dni temu. Napis na opakowaniu niemalże krzyczał „Palenie
Zabija”. Widząc te słowa zaśmiałam się sama do siebie. Skoro więc miałabym
zginąć od palenia papierosów, będzie to morderstwo, a nie samobójstwo, prawda?
Nie miałam zapalniczki, ani zapałek. Siedziałam na betonie z
nieodpalonym papierosem wetkniętym w buzię i nuciłam pod nosem jedną z
piosenek, którą słyszałam niedawno w radiu i strasznie wpadła mi w ucho.
Poczułam, jak coś w kieszeni mojej kurtki zaczyna wibrować.
Wyciągnęłam z niej telefon, który kiedyś należał do Kat i używałam go tylko do
komunikacji z ciotką. Spojrzałam na wyświetlacz. Kathyn pytała, o której będę w
domu i czy ma mnie skądś odebrać. Odpisałam, że będę za pięć minut.
Papierosa włożyłam z powrotem do opakowania razem z myślą,
że muszę przejrzeć w pokoju wszystkie kieszenie swoich ubrań, aby znaleźć
zapalniczkę.
10 dzień listopada
2008r.
Od tygodnia nie widziałam się z Justinem ani razu. Nie miałam
w planach tego, aby zakończyć naszą znajomość. Potrzebowałam za to trochę czasu
na przemyślenie kilku spraw, a dokładniej tego, jak uda mi się przełamać samą
siebie, aby powiedzieć mu o swoich problemach.
-Pora na śniadanie! – na korytarzu rozległ się głos
dyżurującej pielęgniarki. Zaklęłam cicho pod nosem i owinęłam się jeszcze
szczelniej kołdrą w kwieciste wzory. Przed spaniem zapomniałam o zasłonieniu
okna, więc słońce całkowicie oświetlało małe pomieszczenie.
-Bethany! – kobieta stanęła w drzwiach mojego pokoju. –
Budzimy się, nie śpimy! – jej piskliwy głos jeszcze przez chwilę huczał mi w
głowie. Przetarłam oczy dłońmi i powoli zsunęłam się z łóżka.
Od kiedy zatrudniono nowy personel, wszystko miało swoją
określoną porę. Nie było tak jak kiedyś, że mogłam wstawać o której chciałam,
jeżeli nie miałam w planach szkoły, oraz wolno było mi chodzić na posiłki,
kiedy tylko czułam się głodna. Mimo, że nowe pielęgniarki były miłe i traktowały
wszystkich jak swoich najbliższych przyjaciół, to czułam się w tym miejscu
jeszcze gorzej, niż mogłoby się wydawać. Błagałam Kathryn, aby wypisała mnie ze
szpitala, żeby mnie tam nie zawoziła. Mimo, iż dalej borykałam się z licznymi
problemami to wiedziałam, że Southwood już zrobiło to, co miało do zrobienia.
Chociaż wciąż uważałam swoje życie za dalekie od takiego, jakie chciałabym
prowadzić, a swoją osobę za całkowicie bezużyteczną, to nie czułam potrzeby
robienia sobie krzywdy. Nie myślałam więcej o podcinaniu sobie żył, a moje
liczne blizny brzydziły mnie jak nigdy dotąd.
Kathryn dużo rozmawiała o tym z Yasmin, która uznała, że
powinnam wyrazić zgodę na jeszcze jedną półroczną terapię. Chociaż bardzo tego
nie chciałam, jak zwykle uległam. Obiecałam sobie jednak, że będzie to ostanie
pół roku mojego życia, jakie spędzę w tym okropnym miejscu. Wiedziałam, że
Southwood już nie jest dla mnie. Nigdy nie czułam się tam tak źle, jak wtedy. Nawet,
kiedy przeżywałam najgorsze stadium swojej depresji i kiedy zamknięto mnie w
izolatce, nie czułam się tak paskudnie.
Wyszłam na korytarz i powłóczywszy nogami po ziemi powoli
udałam się w stronę stołówki. Już kilka metrów przed wejściem dało się wyczuć
charakterystyczny zapach od którego strasznie mnie mdliło. Przez to, że
wprowadzono jednakowy czas posiłków dla wszystkich, w środku panował zgiełk.
Cóż, być może nie był to dosłowny tłum, jednak w biorąc pod uwagę to, że
jeszcze niedawno można było zjeść posiłek w samotności – tak, był to tłum.
Podeszłam do lady na której wyłożone było pieczywo oraz
różnorakie do niego dodatki i chwyciłam do ręki niewielką kromkę chleba.
Rozejrzałam się wokół w poszukiwaniu wolnego miejsca i wtedy moje oczy spotkały
się z oczami innej, zupełnie nieznanej mi osoby. Chłopak, może trochę starszy
ode mnie, wpatrywał się przed siebie beznamiętnym wzrokiem. Gdy zdał sobie sprawę,
że się na niego patrzę uśmiechnął się lekko, co sprawiło, że kąciki moich ust
również skierowały się ku górze. Naprzeciwko chłopaka znajdowało się wolne
miejsce, więc kiedy tylko przy nim się znalazłam usiadłam na krześle i
odłożyłam kromkę chleba na blat stołu.
-Zbytnio się tym nie najesz – powiedział mój towarzysz. Miał
lekko zachrypnięty głos, jednak naprawdę przyjemnie słuchało mi się tych kilku
słów, które przed chwilą wypowiedział.
-Nie jesteś moim dietetykiem – zażartowałam, jednak widząc
poważną minę chłopaka zdałam sobie sprawę, iż myślał, że mówiłam poważnie. –
Jestem Bethany – chrząknęłam po wypowiedzeniu tych słów i uśmiechnęłam się
pogonie próbując rozluźnić atmosferę.
-Dylan, nowy – przedstawił się brunet.
-Zauważyłam – przerwałam na chwilę – w sensie, że nie
widziałam cię tutaj wcześniej - dodałam.
-Byłem pacjentem dziennym i chodziłem tylko na terapie –
wyjaśnił Dylan, a ja pokiwałam głową ze zrozumieniem. Chwyciłam do rąk odłożoną
wcześniej kromkę i powoli zaczęłam jej konsumpcję. Przez cały czas czułam na
sobie wzrok bruneta, jednak, nie wiedzieć czemu, w ogóle mnie to nie krępowało.
-Nie jestem anorektyczką – wydusiłam z siebie po chwili,
ponieważ odniosłam dziwne wrażenie, że chłopakowi właśnie tak się wydaje.
-Spoko – zaśmiał się. – Ja też nie.
-Spoko – powtórzyłam powoli gryząc ostatnie kawałki chleba.
– Do zobaczenia… kiedyś – uśmiechnęłam się w stronę chłopaka, wstałam od stołu
i powoli opuściłam stołówkę. Miałam wrażenie, jakby wszystkie moje wnętrzności
odwróciły się do góry nogami. Przyśpieszając kroku czułam, jak zaczyna mi się
kręcić w głowie. Popchnęłam mocno drzwi damskiej toalety i niemalże wbiegłam do
środka. Kucnęłam przy toalecie i zarzucając lekko włosy do tyłu poczułam, jak
kwas z żołądka wydostaje się na zewnątrz. Kiedy było już po wszystkim
kaszlnęłam tylko kilka razy i wytarłam buzię szarym papierem toaletowym.
-Bethany? – usłyszałam za sobą zatroskany głos Kate.
Przyjaciółka kucnęła obok mnie i zaczęła lekko klepać mnie po plecach. –
Przynieść ci coś do picia? Wody?
-Nie musisz, jest okej – uśmiechnęłam się w stronę brunetki.
– Za to ja muszę wydostać się z tego gówna jak najszybciej – dodałam cichło.
Kate tylko lekko westchnęła. Rozumiała mnie, wiedziała, że pobyt w Southwood
już nic dobrego nie wniesie. Może jedynie wszystko pogorszyć. Ona też była
zapisana na ostatni cykl terapii, miała opuścić do miejsce przed Bożym
Narodzeniem – tak zadecydowali terapeuci i rodzice dziewczyny. Według mnie Kate
powinna zostać wypisana już dawno temu, mimo, iż dalej miała niską samoocenę
nie głodziła się, nie starała się zrzucić na wadze – nie potrzebowała już
niczyjej pomocy.
Podobnie jak ja. Tylko, że moim przypadku nic nigdy nie było
rzeczą pewną.
Od autorki: widzę, że liczba czyletników znacznie się zmniejszyła, ale mimo wszystko bloga będę kontynuowała. Dlatego, jeśli mogłabym was o to prosić - jeśli możecie, wspomnijcie o all-too-well na twitterze/swoim blogu, gdziekolwiek. Mam już nawet zaplanowaną kontynuację, także warto!
Do napisania :)